2010-10-10 Velky Choc (Słowacja) Trasa Uczestnicy
|
Technika ![]() Widoki ![]() |
Dopaleni do Chocza Dziesiątego, dziesiątego, dziesiątego udało się zebrać liczną reprezentację z Kalwarii i uderzyć w stronę Dolnego Kubina by zdobyć Velkiego Chocza. Sporo trwało zanim wszyscy się zdecydowali. W roku pańskim 2010 kalwaryjscy freeriderzy stali się wielkimi patriotami i początkowo niechętnie podeszli do koncepcji wyjazdu poza granice naszych wspaniałych gór, ale udało się i wspólnie pojechaliśmy eksplorować góry naszych południowych sąsiadów. Ale dobra, zostawmy organizację i złośliwości. Velky Chocz był dla mnie, choć pewnie dla innych też, małą legendą. Czytając relacje z poprzednich lat: Ride the Unrideable, Chocz znaczy zjeżdżaj, czy Doroczną Pielgrzymkę, aż włos na głowie się jeżył. Przekraczając granicę Słowacji, zadawałem sobie podstawowe pytanie co mogą kryć wzgórza najwyższego szczytu Choczańskich Wierchów? Ale na to pytanie mieliśmy sobie wszyscy odpowiedzieć indywidualnie mierząc się z Choczem. Wycieczka zaczęła się małą niespodzianką, zapomniałem siedzonka i nie ukrywając poziom „zdenerwowania” mocno wzrósł. Jednak będzie co ma być, a na podejście nawet lepiej, że go nie miałem bo szło mi się o 0,5 kg lżej. Podejście o dziwo poszło nam bardzo szybko (3,5 h), ale to wszystko dzięki lubom uczestników „tripa” Stacha i Mata, które to ostro dawały do góry, prawie jak po dopalaczach, które to wtedy były jeszcze łatwo dostępne pewnie nawet i na Śląsku. Jednak na szczycie okazało się, że dopalacze z Małopolski działają dłużej niż ze Śląska. Na szczycie Pati czuła się nadal znakomicie, a Ania wykazywała mocne akcenty zmęczenia. Po napełnieniu naszych głów wspaniałymi widokami (bez ściemy – warte polecenia). Zabraliśmy się ostro za jazdę. Teraz to my mieliśmy dawać ostro, ale za to w dół, a dopalacze odstawiliśmy na bok - nam wystarczy do tego adrenalina. Na początku króciutki singiel w kosówce i napotykamy pierwsze trudności. „Ścianka z łańcuchami”, którą kojarzyłem ze zdjęć z pinkbike'a. Po każdej wizycie na Choczu odważni ridersi, co na nią najeżdżali, wrzucali upamiętniające zdjęcie. Tu należy pochwalić chłopaków. Każdy, ale to każdy lepiej lub gorzej jednak zjechał ściankę z łańcuchami. Później trudności znacznie mniej, ale właśnie to jest dużym plusem zjazdu z Chocza. Super płynne i szybkie odcinki - flow w pełnym tego słowa znaczeniu. Momentami odczucie w czasie zjazdu było jakby się surfowało, poprzez delikatnie ujeżdżające opony na korzeniach i luźnych kamieniach. W międzyczasie na prostszych odcinkach zakochańce zmieniają się i raz zjeżdżają Panie, a raz Panowie. Po zjechaniu na zielony nadal świetna jazda, leśny single daje ogromne poczucie wolności i flowu, ale jak wiadomo freeride to nie bajka i dojeżdżamy do „ścianki z drzewem”. Coś kombinujemy, jednak starszy przełożony G3R Klaud stanowczym głosem wywiera presje, byśmy nie ryzykowali i grzecznie omijamy ściankę „Strażaka”. Ale jest po co wrócić i zaspokoić niedosyt, bo ścianka jest mocno wymagająca. Dalej szlak równie płynny, jak przedtem, aż do samego końca. Wszyscy cali i zdrowi (pewnie i zasługę w tym ma Klaud – nie wiadomo co stałoby się na „ściance z drzewem”) dojeżdżamy do samochodów i wracamy do naszego pięknego kraju. Morału nie ma, ale jest pewien wniosek bez siedzonka też się da. Tolek |